Likwidacja pozwoleń na budowę w Polsce

Deregulacja to określenie, które ostatnio bardzo często pojawia się w wypowiedziach polityków. Czasami bywa ona pozytywna, czasami jednak może prowadzić do degeneracji lub degradacji. Tak może się stać w przypadku nowelizacji prawa budowlanego, która ma znieść pozwolenia na budowę.

Nie było by w tym nic złego, gdyby polski system planowania przestrzennego funkcjonował dobrze. Wówczas rzeczywiście wystarczyłby wypis i wyrys z miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego, a sporządzony na jego podstawie projekt mógłby być tylko zgłoszony do urzędu. Wszystkie wątpliwości co do kształtu budynku i jego obsługi byłyby wyjaśnione na etapie powstawania planu zagospodarowania. Odpowiednia renta planistyczna zapewniałaby gminie fundusze na realizację zaplanowanej infrastruktury oraz przestrzeni i obiektów publicznych.

Jest to jednak ideał, do którego nam daleko. Plany zagospodarowania pokrywają niecałe 30% powierzchni Polski, a ich jakość także często pozostawia wiele do życzenia. (według obowiązujących dokumentów planistycznych w całym kraju można by zbudować domy i mieszkania dla 200mln mieszkańców). Skutkuje to sytuacją, w której budżety samorządów są coraz bardziej obciążone, a chaos urbanistyczny tylko się pogłębia.

Coraz bardziej przybiera też na sile zjawisko suburbanizacji i rozlewania się miast. Zniesienie pozwoleń na budowę tylko przyspieszy ten niezwykle kosztowny dla całego społeczeństwa proces. Wprawdzie premier Donald Tusk argumentował takie posunięcie możliwością “budowy na tańszych gruntach bez zbędnych formalności i kosztów”, ale zapomniał o tym, że grunty te wprawdzie na początku są tanie, ale koszty wyposażenia ich w odpowiednią infrastrukturę oraz koszty, które mieszkający tam ludzie będą ponosić w związku z np. dojazdami, wcale już takie niskie nie są. To kolejny przykład filozofii “po nas choćby potop”, którą kierują się rządzący w Polsce politycy, zarówno na szczeblu rządowym jak samorządowym. Tymczasem polityka przestrzenna wymaga myślenia długofalowego, nie ograniczającego się do jednej czy dwóch kadencji, ale na takie myślenie najwyraźniej obecnych polityków nie stać.

Zobacz też:

Zdjęcie w nagłówku zaczerpnięte z Wikimedii na licencji CC BY-SA 3.0 autorstwa Tomasza “Nemo5576” Górnego.

Nowe centra handlowe w Warszawie?

W Warszawie mogą powstać aż 24 nowe centra handlowe! Tak wynika z zamówionego przez Hannę Gronkiewicz-Waltz raportu firmy AECOM. Raport kosztował ponad sto tysięcy złotych. Będzie on stanowił podkładkę dla wydawania kolejnych pozwoleń na budowę centrów handlowych przez ratusz.

Inicjatywa Warszawa Handlowa bezlitośnie rozprawia się z zawartymi w raporcie tezami. Jak się okazuje, jego metodologia jest wyssana z palca, a część materiałów niemalże co do słowa przepisana z PR-owych materiałów Carrefour’a.

Centra handlowe niszczą lokalny handel i drobną przedsiębiorczość. Często nie płacą one podatków w kraju transferując zyski zagranicę. Naszym zdaniem w centrum miasta jest ich już wystarczająca ilość. Część z rekomendowanych w raporcie obiektów znajduje się na Mokotowie, Śródmieściu i Ochocie! W dzielnicach peryferyjnych, gdzie brakuje infrastruktury handlowej, można jeszcze się zastanawiać nad sensownością budowania nowych centrów handlowych, ale w większości przypadków można znaleźć dla nich alternatywę w postaci nowych targowisk, czy ułatwień dla małych sklepikarzy i rzemieślników.

Chcemy mieszkać w mieście, którego życie toczy się na ulicach i placach, którego podstawą gospodarki są małe i średnie przedsiębiorstwa. Gdzie w sklepie znają Twoje imię, a jak zapomnisz portfela to będziesz mógł wziąć chleb na kreskę i oddać popołudniu. Wiemy, że to ambitny cel, ale warto do niego dążyć. Chcemy żywego i bogatego miasta, a nie anonimowych plastikowych centrów konsumpcji. Budowa 24 centrów handlowych w naszym mieście oznacza dalszą degradację ulic i lokalnej przedsiębiorczości. Nie pozwólmy na to.

Zobacz też:

Zdjęcie w nagłówku zaczerpnięte z Wikimedii na licencji CC BY-SA 3.0 autorstwa Garsd.

Podatek gruntowy w Polsce

Polska do raj dla deweloperów. Nie dość, że wybudowane przez siebie mieszkania sprzedają z marżą sięgającą często połowy ich wartości, to jeszcze chcą by to miasto ponosiło koszty infrastruktury, dzięki której mieszkania te w ogóle nadają się do użytku i mogą znaleźć nabywców. Czy taka praktyka jest normalna? Oczywiście, że nie.

W większości krajów Europy oraz w USA istnieją mechanizmy podatkowe, które pozwalają samorządom uzyskać od właścicieli terenów, na których powstają nowe inwestycje, fundusze na budowę infrastruktury niezbędnej do ich obsługi. Zazwyczaj jest to tak zwana renta planistyczna. Jest to podatek od wzrostu wartości gruntu, który bierze się ze zmiany jego użytkowania wynikającej z uchwalenia planu zagospodarowania. Drugim mechanizmem podatkowym używanym przez państwa zachodnie jest podatek katastralny, który naliczany jest od rynkowej wartości nieruchomości. Zatem jeśli rośnie wartość nieruchomości, rośnie także owy podatek. Właśnie dzięki takim mechanizmom podatkowym, samorządy krajów Europy Zachodniej i USA mają fundusze na realizację inwestycji publicznych.

W Polsce system podatków gruntowych jest wadliwy. Samorządy mają prawo do wpisywania do planów zagospodarowania tak zwaną renty planistycznej, która może wynieść nawet 30% od wzrostu wartości gruntu. W praktyce jednak bardzo rzadko się zdarza by taki podatek nakładano. W dodatku bardzo łatwo go uniknąć, bo obowiązuje on tylko przez 5 lat od uchwalenia planu zagospodarowania. Warto przypomnieć, że opracowywanie planu zagospodarowania trwa w Polsce średnio około 7 lat.

Również podatek gruntowy nie daje samorządom funduszy, dzięki którym inwestycje publiczne mogłyby się “zwrócić”. Pobiera się go przeliczając stawkę od przeznaczenia nieruchomości (mieszkalna, działalność gospodarcza itp.) przez jej powierzchnię, bez uwzględnienia jej wartości rynkowej. W związku z tym prowadzenie publicznych inwestycji nie przekłada się w żaden sposób na zwiększenie podatku od okolicznych nieruchomości. Co za tym idzie – na wzroście ich wartości zarabiają tylko ich właściciele, czyli często właśnie deweloperzy.

Lobby inwestorów próbuje pokazać, że nakładanie na nich obowiązku finansowania publicznej infrastruktury jest wielką niesprawiedliwością. Warto zatem zwrócić uwagę, że bez publicznej infrastruktury – ulic, szkół, czy zieleni (jakże często deweloperzy reklamują, że ich inwestycja położona jest w pobliżu parku) budynki budowane przez deweloperów byłby bezwartościowe. Przywołując przykład, którym posłużył się przedstawiciel Polskiego Związku Firm Deweloperskich, działanie deweloperów można porównać do osoby, która prowadzi sklep i na nim zarabia, ale nie płaci dostawcom, dzięki którym w ogóle ma towar.

Zobacz też:

Zdjęcie w nagłówku zaczerpnięte z Wikimedii na licencji CC BY-SA 3.0 autorstwa Alberta Jankowskiego.