Jan Śpiewak przewodniczący naszego stowarzyszenia punkt po punkcie wyjaśnia dlaczego dzika reprywatyzacja nie byłaby możliwa bez milczącej aprobaty ratusza. Odpowiedzialność spada na samą Panią Prezydent, która jak mówiła “sama stała się ofiarą reprywatyzacji”.
PiS mści się na Warszawie – rozległ się okrzyk oburzenia, gdy warszawski ratusz obwieścił, że rząd wstrzymał wypłatę 200 milionów złotych na odszkodowania z tytułu reprywatyzacji przedwojennego mienia. Prawda jest jednak inna. Winnego obecnej sytuacji da się wskazać łatwo: jest nim Hanna Gronkiewicz-Waltz, prezydent Warszawy od 2006 roku i długoletnia wiceprzewodnicząca niegdyś rządzącej krajem Platformy Obywatelskiej. Bez jej milczącej aprobaty dzika reprywatyzacja nie byłaby możliwa.
Hanna Gronkiewicz-Waltz musi zadawać sobie sprawę z tego, jak bardzo patologicznym i niesprawiedliwym procesem jest dzika warszawska reprywatyzacja. Jak sama przecież mówiła, jest jej ofiarą. Jej mąż wraz z rodziną odziedziczył „trefną” kamienicę na Noakowskiego 16. Została ona ukradziona żydowskim właścicielom przez gang szmalcowników po II wojnie światowej. Sfałszowali oni akt notarialny, a następnie sprzedali ją wujkowi męża pani prezydent. Sąd pod koniec lat 40. posłał winnych do więzienia i nakazał przywrócenie w hipotece prawdziwych właścicieli. Wyroku nie wykonano jednak w całości. W hipotece jako właściciel dalej figurował wujek męża Hanny Gronkiewicz-Waltz, który w III RP zgłosił się po „swój” majątek. Rodzina Waltzów sprzedała kamienicę firmie deweloperskiej zajmującej się „rewitalizacją zabytków”. Wiedziała, że sprawa musi być co najmniej kontrowersyjna. Już wtedy mieszkańcy kamienicy protestowali i mówili o popełnionym przestępstwie. Hanna Gronkiewicz-Waltz przez dziesięć lat swojego urzędowania nie zrobiła nic, aby naprawić tę krzywdę pomimo tego, że „Gazeta Stołeczna” zlokalizowała nawet jednego z prawowitych spadkobierców kamienicy na Noakowskiego 16.
Przez 8 lat swoich rządów Hanna Gronkiewicz-Waltz mimo wielu obietnic nie złożyła żadnej propozycji rozwiązania sprawy reprywatyzacji systemowo. Nie wykorzystała swojej pozycji wiceprezesa rządzącej krajem partii. Do Sejmu nigdy nie wpłynął żaden projekt ustawy.
Nawet po morderstwie działaczki lokatorskiej Jolanty Brzeskiej nie wykonała kroku, żeby zahamować skalę patologii. Co więcej, zgodziła się na to, aby urzędnik odpowiedzialny za warte często dziesiątki milionów złotych „zwroty” nieruchomości, dyrektor Biura Gospodarowania Nieruchomościami, nie publikował oświadczenia majątkowego, sam nie podpisywał żadnych decyzji (robili to jego zastępcy), a na boku prowadził firmę doradczą. Gdy okazało się, że jeden z jego zastępców kupił roszczenia do kamienicy na ulicy Kazimierzowskiej i de facto sam sobie ją zwrócił, pani prezydent rozwiązała z nim umowę… za porozumieniem stron.
Dopiero przed wyborami parlamentarnymi, gdy widmo porażki zawisło nad Platformą Obywatelską, Ratusz zdecydował się złożyć projekt „małej ustawy reprywatyzacyjnej”, która zatrzymałaby zwroty budynków użyteczności publicznej. Była ona powszechnie krytykowana przez prawników. Ich zdaniem była przygotowana niechlujnie i łamała konstytucję. Ustawę do Trybunału Konstytucyjnego odesłał prezydent Bronisław Komorowski. Dlaczego po dekadzie niekończącej się dyskusji o reprywatyzacji profesor prawa Hanna Gronkiewicz-Waltz nie była w stanie porządnie przygotować tak ograniczonej ustawy? Nawet bez rozwiązań systemowych warszawską reprywatyzację można by zdecydowanie ograniczyć na gruncie istniejących przepisów prawa i wyroków Trybunału Konstytucyjnego.