Historia budynku na placu Zamkowym jest długa i pokazująca jak w soczewce całą patologie procesu inwestycyjnego w Warszawie. Patologię na której korzystają przede wszystkim sami urzędnicy i deweloperzy, którzy mogą w Warszawie budować de facto co chcą i gdzie chcą.
- pozwolenie na budowę wydała matka jednego z architektów budynku mimo jawnego konfliktu interesów
- warunki konserwatorskie miasto wydało mimo sprzeciwu Ministerstwa Kultury i Społecznej Rady Ochrony Dziedzictwa
- konserwator nie skonsultował warunków z UNESCO mimo, że budynek leży w ostrej granicy strefy chronionej przez UNESCO i mimo tego, że sam wymagał wcześniej takich konsultacji m.in. dla pomnika katastrofy smoleńskiej który miał być położony kilkaset metrów od tej granicy
- rejon Starego Miasta nie ma planu zagospodarowania terenu oznacza to, że decyzje budowlane wydaje się bez żadnych konsultacji społecznych
- razem z działką na której stanął biurowiec zreprywatyzowano fragment trasy W-Z
Dzisiaj warto się zastanowić co ta historia mówi o naszym mieście. Oto w centrum Warszawy, w jednym z najważniejszych miejsc w Polsce powstaje budynek, którego architektura zagraża krajobrazowi Starego Miasta. Nie jest to tylko nasza opinia, ale opinia specjalistów z SARP, ekspertów UNESCO, wreszcie wielu zwykłych warszawiaków. Budynku, którego przynajmniej w warstwie deklaratywnej nie chce sama prezydent miasta. UNESCO jako jeden z głównych postulatów nakazało obniżenie dachu budynku o dwa metry. Inwestor nie słucha się tych zaleceń. Obniża dach o 30 centymetrów. Dlaczego? Bo nie będzie miał tylu metrów kwadratowych na wynajem. Po prostu trochę mniej zarobi. Woli na zawsze popsuć panoramę placu Zamkowego niż zrezygnować z części i tak gigantycznych zysków z inwestycji.
Smutne.